Poznałyśmy się w czwartej klasie podstawówki. Przez lata byłyśmy blisko siebie. Nie takie przyjaciółki nierozłączki, ale zawsze w kontakcie.
Po szkole, mniej więcej w tym samym czasie wyszłyśmy za mąż. Gdy ja po dziesięciu latach małżeństwa urodziłam drugie dziecko, ona postanowiła zajść w pierwszą ciąże. Przez jakieś problemy z hormonami zaczęła robić dokładniejsze badania.
Któregoś dnia zadzwoniła jak zwykle.
-Mam guza w głowie...poważnego, operacja, małe szanse...
W głowie miałam pustkę,
- Co Ty gadasz - powiedziałam głupio.
Nie żartowała, nikt się nie pomylił, nie wkręcał i nawet nie był to głupi sen.
Za jakiś czas znów zadzwoniła.
- Jutro idę na operacie, mogę przyjść?
- Dawaj - powiedziałam i rozejrzałam się po domu, w którym właśnie był remont i żaden grat nie stał na swoim miejscu.
Za chwilę siedziałyśmy w mojej kuchni, między folią zwisającą z mebli, a wiaderkami z farbą.
O czym można rozmawiać w takim momencie? Co można powiedzieć komuś, kto ma tak małą szansę na przeżycie?
Wiem, nikt nie ma gwarancji...nikt nie wie, co będzie za 15 sekund, za minutę, za godzinę...
Ale nie wiedzieć, a wiedzieć to olbrzymia różnica. Różnica, która zmienia wszystko. Różnica, która nie pozwala paplać jak dawniej o ciuchach, firankach i głupiej Aśce. Różnica która nie pozwala śmiać się, planować...
I przez to, że wiedziałyśmy, wszystko było inne.
Nagle rzeczy ważne do tej pory przestały mieć jakiekolwiek znaczenie: remont, nowy samochód, telewizor...
Siedziałyśmy, a ja nie wiedziałam jak rozmawiać.
Tak dużo wiedzy wkładają nam do głowy w szkołach, ale tego najważniejszego nikt nie uczy.
Nie było ani jednej lekcji z życia, albo ja wtedy byłam na wagarach.
Najdziwniejsze, że tamto nasze spotkanie pamiętam bardzo dokładnie, a te inne, wcześniejsze "z przed", są bardziej wyblakłe.
I dziś, w tym świątecznym zamieszaniu, w tym napięciu, czy się zdąży z pasztetem i czy ciasto będzie w sam raz, przypomniałam sobie o Niej.
I o tym, że trzy lata później, w małej izolatce, przypięta do maszyn, które za Nią oddychały...
I o tym, że tak leżała kilka miesięcy...
I o tym, że zanim trafiła do tej izolatki, urodziła ślicznego chłopczyka...
I o tym, że w tej izolatce zostawała całkiem sama na całe długie noce...
I jeszcze to, że jak widziałam Ją ostatni raz, to mówiła do mnie... nie wiem co, bo przez respirator nie mogłam zrozumieć.
W tej izolatce, przez osiem miesięcy miała swoją własną drogę krzyżową.
I chyba za cudze grzechy, bo jakież miała Ona? Czasem kogoś obgadała, czasem komuś może zazdrościła, posprzeczała się z mężem - nic wielkiego, każdy ma podobne głupstwa na sumieniu.
Bardzo długo nie mogłam się przyzwyczaić, że już nie zadzwoni i nie pogadamy o tych głupich firankach.